|
Ratusz w Sianowie |
Tak na początek - wszystkim wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Oby był lepszy od ubiegłego - w końcu jest w nim "14", nie "13".
Skoro już z biegiem krajowej "szóstki" dotarliśmy ostatnio do Koszalina, wybierzmy się jeszcze ciut dalej, dosłownie o (duży) rzut kamieniem. Jeśli bowiem spojrzeć na mapę, tuż obok Koszalina leży Sianów - niewielkie miasteczko, słynące dawniej z nieistniejącej już fabryki zapałek, przez które dzień w dzień płynie szeroka samochodów. I o ile u większego sąsiada udało się skanalizować tę rzekę, aby opływała centrum (choć nadal w granicach miasta), o tyle w Sianowie auta dosłownie przyprawiają serce miasta o zawał. Obwodnica, rząd w Warszawie, premier z Sopotu, te sprawy.
|
Centrum Sianowa - na pierwszym
planie szkoła podstawowa |
Chociaż dzisiaj sianowianie cierpią nie tyle ze swojej winy, co z nieszczęśliwego geopolitycznego położenia miasta na Ziemiach Wyzyskanych, nie zawsze tak było. Otóż bowiem przez całe wieki Sianów słynął na Pomorzu jako miasto-rozrywka - coś w rodzaju miejscowego Wąchocka. Krążyły legendy o głupocie mieszkańców miasta, ze szczególnym uwzględnieniem burmistrza i rady miejskiej. Brzmi ciekawie? No to posłuchajcie.
Jedną z najzabawniejszych sianowskich legend jest ta o sianiu soli. Któregoś razu burmistrz Sianowa wybrał się do krewnych w Szczecinie. Tak bardzo spodobało mu się miasto, bogacące się na handlu solonymi śledziami, że postanowił wdrożyć taki sam pomysł na biznes w rodzinnym Sianowie. Jako, że Sianów leży dość daleko od morza, a nikt z mieszkańców nie znał się na rybołówstwie, poradzono sobie w inny sposób: do specjalnie utworzonego w tym celu stawu wrzucono jednego śledzia, aby tam się rozmnożył i wypełnił swoim potomstwem zbiornik po brzegi. Aby jednak całe przedsięwzięcie mogło zakończyć się powodzeniem, potrzebna była jeszcze sól. Biorąc pod uwagę jej wysoką cenę, zaradni sianowianie uznali, że po co ją kupować, skoro można posiadanymi zapasami obsiać pola i poczekać, aż sól sama wzejdzie.
|
Dla nas sznur samochodów |
Jak można przypuszczać, nie wyrosło ani jedno ziarenko, lecz w zamian pole pokryło się wspaniałymi, dorodnymi pokrzywami. Jako, że parzyły tak, jakby na otwartą ranę nasypać soli, sianowianie uznali, że są na dobrej drodze - jednak ku ich rozczarowaniu, nie udało się z owych pokrzyw uzyskać choćby grama "białej śmierci". Burmistrz tonował jednak nastroje, zarzekając się, że nawet niesolone śledzie mogą osiągnąć dobrą cenę.
Nadszedł wreszcie czas! Spuszczono wodę ze stawu, tu jednak czekało na sianowian kolejne rozczarowanie - w środku nie było bowiem choćby jednego, najmniejszego śledzika. Jedynie w płytkiej kałuży, która pozostała na dnie, rzucał się dorodny węgorz. Ogół uznał, że to właśnie on musiał zjeść wszystkie śledzie. Długo radzono, jaką też karę wymierzyć winowajcy, wreszcie największe uznanie zyskał pomysł najmłodszego miejskiego rajcy. Człowiek ten w dzieciństwie omal nie utonął. Gdy opowiedział zebranym o przerażeniu, jakie wtedy odczuwał, wszyscy jak jeden mąż uznali, że jedyną odpowiednią karą dla węgorza będzie utopienie. Jak postanowiono, tak zrobiono: wrzucona do pobliskiej rzeczki ryba plusnęła głośno i nigdy już się nie pokazała, a zadowoleni ze swej mądrości mieszczanie rozeszli się do domów.
|
Sprawca całego zamieszania -
- kościół w Sianowie |
Opowiadano też, że krótko po ukończeniu budowy kościoła w Sianowie, mieszkańcy uznali, że świątynia jest źle ustawiona, gdyż wpadające przez okna światło słoneczne odbijało się od kartek książeczek do nabożeństwa oślepiając wiernych. Przechodzący akurat przez miasto wędrowiec doradził im, aby budynek przepchnęli w inne miejsce, które miał wyznaczać surdut położony przez burmistrza na ziemi. Mieszczanie ochoczo zabrali się do pracy, a w międzyczasie sprytny włóczęga schwycił leżący na klepisku nowiutki surdut i szybko uciekł z pola widzenia sianowian. Wkrótce burmistrz zauważył brak swojej marynarki. Zaczął krzyczeć do zebranych, aby z powrotem przepchnęli kościół i pozwolili mu zabrać surdut, ci jednak, zasapani i zmęczeni, dobitnie wyrazili swe poglądy na temat burmistrza, nadzwyczajnych przymiotów jego umysłu oraz profesji dam z burmistrzowskiego rodu, po czym rozeszli się do domów.
|
Rys. Richard Zenke
źródło: "Legendy powiatu sławieńskiego",
tłum. Brygida Jerzewska i Bernhard Kubat |
Nieprzewidzianym przez nikogo skutkiem tej przygody było nagłe wyłysienie części mieszczan: byli to ci, którzy tak zapamiętali się w swojej pracy, że od ocierania głów o kościelne mury wytarli sobie włosy. W efekcie w okolicy długo jeszcze funkcjonowało żartobliwe powiedzenie kierowane do łysych: „ty też musiałeś przestawiać kościół w Sianowie”.
Do historii przeszła też opowieść o lipie, która dawniej miała rosnąć tuż przy sianowskim ratuszu. Była piękna i rozłożysta, jednak w opinii burmistrza i rajców dawała zbyt wiele cienia, utrudniając im pracę. Zamiast jednak ją ściąć, postanowili sprzedać drzewo. Miały być z tego same korzyści: nabywca zabrałby lipę gdzie tylko by zechciał, a zawsze świecąca pustkami miejska kasa otrzymałaby zastrzyk gotówki.
|
I jeszcze raz centrum Sianowa |
Jak to zwykle bywa, chcieli dobrze, a wyszło jak zawsze. Drzewo kupił bowiem pewien woźnica, który zaraz potem zabrał się z miasta, pozostawiając lipę na swoim miejscu, a burmistrza i rajców - z rozdziawionymi ze zdziwienia gębami. I tak przeszła kolejna wiosna i lato - lipa znów dawała wspaniały cień, a rajcowie coraz głośniej szemrali przeciw burmistrzowi. Gdy więc ów furman znów po pół roku pojawił się w Sianowie, burmistrz nakazał mu czym prędzej drzewo zabierać. W odpowiedzi chłop roześmiał się tylko i wyjaśnił, że jemu lipa absolutnie nie przeszkadza, co więcej, jego konie uwielbiają odpoczywać w jej cieniu. Sam więc jej nie zetnie, ale może - jeżeli rada miejska wyrazi na to zgodę - ją odsprzedać, oczywiście przy uwzględnieniu rosnących cen drewna.
Burmistrz, słuchając tego, naprzemiennie czerwieniał i bladł. Nie było jednak wyjścia - ostatecznie rada wyraziła zgodę na propozycję woźnicy. Dzięki temu wreszcie można było ściąć niechciane drzewo, chociaż kosztowało to masę pieniędzy.
|
Tyle (niewiele) zostało po fabryce
zapałek w Sianowie, swego czasu
jednej z największych w Polsce.
Sianów był ośrodkiem przemysłu
zapałczanego od 1845 do 2007 roku. |
Z kolei na wyjaśnienie, dlaczego granica sianowskich gruntów biegła tuż obok miasta, przytaczano kolejną historyjkę. Przed wieloma laty niejednokrotnie dochodzić miało do sporów między Sianowem i Koszalinem o korzystanie z położonych między miastami pól i pastwisk. Ustalono wobec tego, że burmistrzowie obu miast o ustalonej godzinie wyjadą naprzeciwko siebie, a w miejscu, w którym się spotkają, zostanie wytyczona granica. Sianowianie wiedzieli, że Koszalin dysponuje szybkimi końmi, założyli jednak, że forsowane zwierzę zmęczy się po drodze i nie dotrze do celu. Dlatego w przedzień wyścigu uradzono, że sianowski burmistrz wyruszy spod bram miasta na wole, który może i jest powolny, lecz również wytrzymały. Zadowoleni z tego salomonowego - w ich mniemaniu - rozstrzygnięcia, radni na czele z burmistrzem nie żałowali sobie tego wieczora trunków. Nic więc dziwnego, że gdy się przebudzili, słońce stało już wysoko na niebie. Naprędce wsadzili więc burmistrza (tyłem naprzód!) na woła, którego popędzili drogą prowadzącą na zachód. Jakież było ich zdziwienie, gdy tuż przy granicy miasta ujrzeli burmistrza Koszalina wraz z towarzyszącymi mu rajcami, zaśmiewających się do rozpuku na ten niecodzienny widok. I chociaż koszalinianie proponowali pewne ustępstwa, burmistrz Sianowa uniósł się honorem. Dlatego nawet dziś granica Koszalina przebiega daleko od centrum, na długim odcinku stykając się z granicą Sianowa.
|
Matka Boska Zapałczana |
Wszystko to tylko legendy, powstałe nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego. A jednak tradycje dziwnych decyzji podejmowanych przez lokalne władze mają się w Sianowie całkiem nieźle. Na początku notki wspominałem o istniejącej dawniej w Sianowie fabryce zapałek. Chyba zresztą większość Polaków kojarzy Sianów właśnie z nią. Fabryki o ponad stuletniej tradycji już, niestety, nie ma (tak jak wielu innych zakładów przemysłowych na Ziemiach Wyzyskanych) - jest jednak Matka Boska Zapałczana! Otóż w centrum miasta, nieopodal ratusza, od 2010 roku stoi sobie niewielki pomniczek, który oficjalnie przedstawia "dziewczynki z zapałkami" (tak na moje, prędzej "dziewczynki z kijkami do nordic walkingu"). Idea upamiętnienia przemysłu zapałczanego w Sianowie jak najbardziej szczytna i godna wsparcia - jednak wykonanie... Cóż, opuśćmy na to zasłonę miłosierdzia. Chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego "Matka Boska"? Wystarczy spojrzeć na załączone zdjęcie...
Orso
PS. Więcej opowiadanek o Sianowie (np. o tym, w jakich okolicznościach należy dotykać nosem gnoju czy też o muszym bazarze) znajdziecie w "Legendach powiatu sławieńskiego" - książce z 2009 roku wydanej przez wyd. "Margraf", stanowiącej kompilację przedwojennych publikacji Karla Rosenowa i Ernsta Koglina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz